Niemiec płakał gdy oddawał, czyli manewry specjalne za zachodnią granicą

Włóczyłem się gdzieś po górach Beskidu Śląskiego, kiedy zadzwonił Piotr. W słuchawce jakże dobrze znany mi tekst, coś w stylu: „Cześć, chciałbym kupić motocykl i potrzebuję kogoś kto potrafi ocenić stan techniczny i pomoże mi podjąć właściwą decyzję”. Kilka minut rozmowy i wiem już, że mam do czynienia z bardzo konkretnym facetem. Piotr doskonale orientuje się, jaki dokładnie motocykl chce kupić i subtelnie daje do zrozumienia, że jakiekolwiek opcje alternatywne, raczej nie wchodzą tutaj w grę. ‘Lista życzeń ’ jest dłuższa niż niedzielne kazanie proboszcza z ambony. Obejmuje m.in. model czyli Suzuki V-strom 650, rok produkcji 2014-2016, wersję – XT, wyposażenie – ABS, gmole, płyta pod silnik, kufry etc, ale także kolor, a ten musi być koniecznie czerwony 🙂

Pomyślałem sobie wtedy, że łatwo pewnie nie będzie. W końcu im dłuższy ‘list do Św. Mikołaja’, tym mniejsza szansa, że starszy pan, z początkami objawów Alzheimera, będzie w ogóle w stanie wykombinować wymarzony prezent 🙂 Dlatego też, kiedy Piotr wspomniał, że w całej Polsce są raptem dwa egzemplarze, które jako tako go interesują, nie byłem specjalnie zaskoczony 🙂

Oba motocykle znajdują się dość daleko od mojego miejsca stacjonowania, więc  zaczynamy od szybkiego researchu telefonicznego.  A tutaj niestety jakby się ‘nie obrócił, to dupa z tyłu’. Pierwszy sprzedający już na wstępie robi wszystko, aby odwieść nas od pomysłu ewentualnej wizyty w autoryzowanym serwisie, na którą kategorycznie się nie zgadza. Drugi zawile tłumaczy historię motocykla, w której nic zupełnie do siebie nie pasuje. Wniosek nasuwa się sam – nie ma sensu tracić czasu i kasy na którykolwiek z dostępnych na rynku motocykli.

No dobra, tylko co dalej? Kolejna rozmowa i kolejne dylematy i wtedy Piotr rzuca temat: „Słuchaj, a może byśmy wybrali się po motocykl do Niemiec?”. Początkowo trochę zaskoczony, na chłodno analizuję opcję takiego desantu i szybko dochodzę do wniosku, że w sumie czemu nie. W końcu z mojej perspektywy, nie ma większego znaczenia, gdzie oceniam potencjalny motocykl. Oczywiście taka wyprawa wymaga odpowiedniego przygotowania i zajmie więcej czasu, jednak  szansa na znalezienie fajnej sztuki, jest bardzo kusząca. W pełni świadomi, że motocykl w idealnym stanie zza zachodniej granicy, będzie zapewne droższy niż te dostępne aktualnie w PL, postanawiamy działać, bo w w tym przypadku nie cena, ale jakość motocykla odgrywa kluczową rolę.

Nie wspomniałem o jeszcze jednym drobnym szczególe. Piotr pochodzi ze Świnoujścia, a ja przecież mieszkam w Warszawie, więc jak to wszystko ze sobą zgrać? Analizując możliwe warianty, aby maksymalnie uprościć całą akcję oraz zachować koszty na możliwie niskim poziomie, plan manewrów ustalamy następująco. Wybieramy kilka ciekawych ogłoszeń z rynku niemieckiego, Piotr ogarnia busa lokalnie, a ja wsiadam w nocny pociąg, tak abym wcześnie rano, mógł zameldować się w Szczecinie, skąd najlepiej będzie wyruszyć w drogę.

Kilka dni później, wieczorową porą, w pełnym rynsztunku, z plecakiem wypełnionym m.in.przez  śpiwór, kask, rękawice, kilka ciuchów, szczoteczkę do zębów i prowiant, wsiadam w ekspres do Szczecina. Nocne pociągi to bardzo specyficzny środek transportu, bo nie ważne w którym przedziale i na którym, losowo przyznanym fotelu przyjdzie ci podróżować, atrakcje w postaci chrapiącej sąsiadki, dziurawych i niespecjalnie świeżych skarpet przypadkowego współtowarzysza czy grubych baletów w przedziale obok, masz jak w banku 🙂 Tak też było i w tym przypadku.

Po długiej i nieprzespanej nocy, bladym świtem melduję się w Szczecinie, gdzie wreszcie mogę poznać Piotra osobiście. Okazuje się, że odległość jaka dzieli nas od pierwszego (najlepiej rokującego) motocykla w Niemczech to blisko 800 km, a więc pora ruszać. W drodze na pewno będzie trochę czasu, aby bliżej się poznać i pogadać o tym co faceci lubią najbardziej 🙂 Nasz środek transportu to dwudziestoletni, dostawczy Mercedes 212 z wypożyczalni,  pieszczotliwie nazwanym przez nas później ‘złomkiem’ 🙂 Nie da się ukryć, że auto widziało już lepsze czasy i że swoim aktualnym przebiegiem, mogłoby  kilkanaście razy okrążyć kulę ziemską. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Prycha i kicha, ale najważniejsze, że jedzie, a to że luzy na kierownicy ma jak w autosanie, to tylko drobiazg 🙂

Piotrek to zawodowy wojskowy i widać to na każdym kroku. Do naszej wyprawy przygotowany jest perfekcyjnie. Zadbał chyba o wszystko, co może być przydatne podczas takiej eskapady, dlatego też na pace mamy m.in.: listę rezerwową kilku motocykli, prowizoryczny najazd, wielką skrzynkę z narzędziami, konwerter prądu na 220V, laptop, karimaty, 40 litrów wachy – to tak na wszelki wypadek, a nawet wojskowe racje żywnościowe, dzięki czemu będziemy mogli przygotować smaczny i pożywny obiad w zaledwie 10 min 🙂 Ten facet jest jak MacGyver, chyba lepiej przygotowany na dwudniowy wypad, niż ja na dwutygodniowy, samotny trip po Albanii…szacun 🙂

W drodze wychodzi na jaw jeszcze jedna sprawa. Mianowicie ludzie, których zamierzamy za kilka godzin odwiedzić , nie są świadomi, że będą mieli do czynienia z klientami z Polski. Robiąc wstępny research, Piotr świadomie poprosił o pomoc znajomych, którzy płynnie władają językiem niemieckim, wychodząc z założenia, że gdy już staniemy pod drzwiami sprzedającego, z plikiem kasy w ręce, może nie odmówi nam sprzedaży, tylko dlatego, że jesteśmy z Polski 🙂 A wiem, że podobne sytuacje, czy to z powodu nieufności, czy innych uprzedzeń, kończyły się mało przychylną reakcję w postaci zatrzaśniętych z hukiem drzwi. Całej tej sytuacji, pikanterii dodaje jeszcze fakt, że ani ja, ani Piotr, nie znamy zbyt dobrze niemieckiego, wiec na pewno będzie wesoło 🙂

Na miejsce, w okolice Kolonii, docieramy ok godziny 15:00. W drzwiach wita nas trochę zaskoczona, ale mimo wszystko uśmiechnięta para starszych ludzi. Fakt, że dwóch niewyspanych i nieogolonych gości z Polski, przyjechało oglądać ich motocykl, wydaje się nie robić na nich większego wrażenia 🙂 Szczęście nam sprzyja, bo okazuje się, że znają też trochę angielski, więc może chaotyczne miganie rękoma, nie będzie wcale potrzebne. Chwilę później, uchylają się drzwi garażu, a na światło dzienne wyjeżdża śliczny, czerwony V-strom. Motocykl to rocznik 2015, z rąk pierwszego właściciela, a deklarowany przebieg to niespełna 4k km. Zanim dokładnie się mu przyjrzę, próbuję ustalić  jeszcze powód sprzedaży. Okazuje się, że mężczyzna, nie tak dawno temu miał zawał. Jest po trudnej rehabilitacji i w obecnym stanie zdrowia zwyczajnie nie powinien poruszać się motocyklem. Z założenia zawsze bardzo sceptycznie podchodzę do takich historii, jednak biorąc pod uwagę zachowanie mężczyzny i emocje jakie tej opowieści towarzyszą, kupuję ją bez dwóch zdań. Tym bardziej, że motocykl wygląda jakby wczoraj opuścił salon i ma pełną dokumentację serwisową. Bardzo skrupulatnie, krok po kroku, element po elemencie, oglądam motocykl i cholera poza kilkoma drobnymi efektami dłuższego przechowywania motocykla w wilgotnym garażu, rzeczywiście nie ma się do czego przyczepić. Opony są wciąż oryginalne, wyglądają jak nowe, zero jakichkolwiek śladów zużycia, rozbierania czy naprawiania. Wszystkie elementy eksploatacyjne jakby dopiero wyjęte z pudełka. Miernik lakieru też nie wskazuje jakichkolwiek odstępstw od normy. Liczba akcesoriów jakie dodano do serii jest więcej niż zadowalająca. Mamy tutaj gmole, płytę pod silnikiem, centralną podstawkę, gniazdo zapalniczki i 3 aluminiowe kufry w zestawie. A wszystko od renomowanych producentów tego typu gadżetów. Chyba czekają nas trudne negocjacje, bo argumentów do zbicia ceny jest jak na lekarstwo. Jeszcze tylko krótka runda po okolicy i już wiemy, że właśnie o takie cudo nam chodziło 🙂

Skoro wszystko od strony technicznej ‘bangla’, pora finalizować zakup. Tutaj niestety pojawiają się schody. Motocykl jest aktualnie zarejestrowany, a mając na uwadze, że jest godzina 16:00, wizyta w wydziale komunikacji w dniu dzisiejszym, nie wchodzi już w grę. Pojazd, aby mógł bez komplikacji wyemigrować do Polski, musi zostać wyrejestrowany w niemieckim urzędzie. Druga sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Okazało się bowiem, że motocykl jest’ w kredycie’ i to bank aktualnie jest w posiadaniu ‘dużego briefu’, czyli niemieckiej karty pojazdu. A to kolejny dokument, niezbędny do rejestracji w PL. Najgorsze jednak jest chyba to, że bank ma aż 3 dni robocze na zwrot karty pojazdu. Czyli mimo szczerych chęci załatwienia jutro całej papierologii jak ‘Bóg przykazał’, nie rozwiązujemy problemu, bo karty pojazdu do ręki i tak nie dostaniemy. Pytanie więc, czy możemy sprzedającego obdarzyć dużym kredytem zaufania i wierzyć, że kiedy tylko otrzyma stosowny dokument, prześle go kurierem na wskazany przez Piotra adres. Tak czy inaczej, czeka nas noc na niemieckiej prowincji.

Na miejsce noclegu wybieramy parking położonego w okolicy supermarketu. Spanie na pace busa może nie jest szczytem naszych marzeń, ale przy odpowiedniej dawce ‘elementu baśniowego’  wprowadzonego do organizmu, spokojnie wykonalne. Konsumując polową kolację, wspólnie analizujemy wszystkie za i przeciw, w efekcie czego Piotr podejmuje ostateczną decyzję o zakupie. Plan jest prosty – rano załatwiamy tyle ile się da, pakujemy V-stroma na busa i niech się dzieje co chce, jedziemy do domu 🙂

Kiedy rano wracamy pod wskazany adres, okazuje się, że właściciel zdążył już wyrejestrować motocykl w urzędzie. Teraz jeszcze tylko wizyta w banku celem sprawdzenia czy nasze ‘świeżo wydrukowane na domowej laserówce euracze’ mogą być oficjalnym środkiem płatniczym 🙂 oraz zorganizowanie dokumentu potwierdzającego spłacenie kredytu. Podpisanie dwujęzycznej umowy kupna-sprzedaży i oświadczenia, że sprzedający zobowiązuje się dostarczyć niezwłocznie ‘duży brief’, to już zwykła formalność. Tym oto sposobem ok 13:00 ruszamy w drogę powrotną. Czas nagli, bo abym mógł załapać się na nocny pociąg do Warszawy tego samego dnia, muszę być w Szczecinie najpóźniej o 22:00. Wskazania nawigacji nie pozostawiają złudzeń – będzie ciężko,  jeśli w ogóle się uda to tylko na styk 🙂 ‘Złomek,’ poganiany ciężką nogą Piotra, raczej nie wydaje się być zachwycony, ale dzielnie kręci się pod czerwone pole, na zmianę urywając i tracąc cenne, pojedyncze minuty. Udaje się, w Szczecinie jesteśmy kwadrans przed planowanym odjazdem pociągu. Tutaj z wielkim żalem, muszę pożegnać Piotra i pięknego DL’a, którego z wielką chęcią sam przygarnąłbym do swojego garażu 🙂 Jeszcze tylko 8 godzin w bardzo wesołym, nocnym pociągu i o poranku, pół przytomny, staję w drzwiach domu.  Myślę sobie…cholera lekko nie było, ale to był naprawdę fajny wyjazd 🙂

Pewnie chcecie wiedzieć czy historia zakończyła się happy endem? Otóż po kilku dniach, Piotr otrzymał przesyłkę, w której zgodnie z obietnicą znajdowała się karta pojazdu, a sama procedura rejestracji przebiegła zupełnie bezboleśnie.

Dzięki Piter za udany wyjazd i do zobaczenia, mam nadzieję niebawem. A jeśli kiedyś V-strom ci się znudzi, koniecznie daj znać w pierwszej kolejności 🙂 Póki co, udanego latania…have fun 🙂 Trzymaj się…

 

 

1 thought on “Niemiec płakał gdy oddawał, czyli manewry specjalne za zachodnią granicą”

  1. Faktycznie wraz z Maćkiem zakupiłem to moto. Przejechaliśmy razem dokładnie 1740 km i upolowaliśmy dokładnie to co sobie wymarzyłem. DL650 malinowy, 2015 rok i na NIEKRĘCONYM liczniku przejechane 3800 km :). Gdyby ktoś zapytał mnie o tego gościa to uśmiechnąłbym się szeroko i powiedział po prostu, że następny motocykl też na pewno kupię z nim 🙂 Facet bardzo sympatyczny, kontaktowy, bezproblemowy i przykłada się zarówno głową jak i sercem do tego co robi a doświadczenie w motocyklach ma niemałe. Tyle. Pozdrawiam Maćku!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *